Strach to coś co znałem i co było we mnie od zawsze.. Od kiedy pamiętam się bałem… w dzieciństwie – powrotu pianego ojca, awantur, rozwodu rodziców, odkrycia wagarów, ocen, powrotu do domu po obejrzeniu horroru itp Z czasem strach docierał we wszystkie inne aspekty mojego życia – zazwyczaj dotyczył konsekwencji moich poczynań. Często paraliżował moje działanie, powodował wybór okrężnej drogi. Bałem się od kiedy sięgam pamięcią. Ale normalnego człowieka strach mobilizowałby do działania lub do zaprzestania działań które mogą go powodować . Ale jestem alkoholikiem. Nic nie było wstanie zmusić mnie do zmiany sposobu myślenia i postępowania. Bo i co miałem zmieniać skoro nie byłem niczemu winny. Alkohol był zawsze na pierwszym miejscu.
Przyszedł moment w którym nie radziłem sobie już ze strachem.Nie pomagał już alkohol. Nie życzę nikomu tego uczucia. Totalna klęska, brak sensu życia, przeświadczenie że nigdy nie będzie już lepiej. Jedyne rozwiązanie – samobuja. Ale to zamierzenie też strach paraliżował.
Pierwszym darem który dostałem na drodze trzeźwienia było odejście obsesji picia.. Tak po prostu po którymś z mitingów zwróciłem uwagę że nie myślę o piciu. Pierwsza olbrzymia ulga. Gdy poznałem swoje wady i przelałem na papier sposoby którymi mogę z nimi walczyć – dużo trudniej przychodziło mi manipulować sobą w nieświadomości. Dopuściłem także do mojego Serca Boga i pozwoliłem mu działać. Pamiętam – kiedyś zrobiłem z żoną na działce grilla, zjechało się trochę przyjaciół ze wspólnoty z rodzinami. W którymś momencie stwierdziłem że czuję się dziwnie, tak lekko, spokojnie. Stan którego nigdy nie pamiętam… dopiero po jakimś czasie zrozumiałem – ja się NIE BAŁEM!! Nie miałem czego, byłem szczery, wśród przyjaciół którzy mnie znali – i którzy znali prawdę o mnie. Nie grałem , nie improwizowałem, nie musiałem się bać że ktoś powie coś mojej żonie, że coś wyjdzie na jaw że… Nikt nie jest w stanie zrozumieć tak wielkiej ulgi – kto tego nie doświadczył. I było to moje pierwsze spotkanie z pogodą ducha o której tak wiele mówimy na mitingach. Poznałem i zapragnąłem jej na co dzień.
Ale nie jest to tak że ona zawsze jest. Ona jest zawsze – gdy o nią zadbam. Modlitwą, medytacją, służba innemu człowiekowi, czystym sumieniem, obrachunkiem moralnym, gdy pochylę się nad programem, gdy zaparzę komuś kawę , gdy nie zapomnę o naszej literaturze, gdy spotkam się z podopiecznym, Po prostu gdy robię to co postanowiłem. Ale wiem już z własnego doświadczenia, że wystarczy że na chwilę zacznę sobie odpuszczać.. z dnia zrobi się drugi, potem tydzień.. drugi… i nagle zaczyna się wokoło źle dziać. A to zaczynają się po kolei buntować wszystkie sprzęty domowe, żona jakaś markotniejsza, szef w pracy się czepia i ogólna nerwówka, na miting pójdę tylko na połowę albo i wcale bom przecież zmęczony i nic się nie stanie… W ten sposób zaczyna się szybka wędrówka z powrotem. .. Ale ja już nie chce…